Lectio Divina

XII niedziela zwykła rok B

Gdy zapadł wieczór owego dnia, Jezus rzekł do swoich uczniów: «Przeprawmy się na drugą stronę». Zostawili więc tłum, a Jego zabrali, tak jak był w łodzi. Także inne łodzie płynęły z Nim. 37 Naraz zerwał się gwałtowny wicher. Fale biły w łódź, tak że łódź już się napełniała. 38 On zaś spał w tyle łodzi na wezgłowiu. Zbudzili Go i powiedzieli do Niego: «Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?» 39 On wstał, rozkazał wichrowi i rzekł do jeziora: «Milcz, ucisz się!». Wicher się uspokoił i nastała głęboka cisza. 40 Wtedy rzekł do nich: «Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże wam brak wiary?» 41 Oni zlękli się bardzo i mówili jeden do drugiego: «Kim właściwie On jest, że nawet wicher i jezioro są Mu posłuszne?»

1. „Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?” – mówią do Jezusa przerażeni uczniowie. Nie wystarczy chlubić się wiarą. Nie wystarczy mówić, że „ma” się wiarę, że „posiada się” Chrystusa, że należy się do grona Jego przyjaciół, że jest się ochrzczonym, bierzmowanym, członkiem Kościoła. Same słowa, chociaż ważne, życia nie nakarmią. Potrzebują wsparcia ze strony konkretnych gestów, czynów, codziennych wyborów. Obecność i działanie Jezusa odkrywa ten tylko, kto z Nim współpracuje lub prosi Go o współpracę.

Burza, trudności, jak choroba, doznana niesprawiedliwość czy krzywda, śmierć kogoś bliskiego, kataklizm, który niszczy dorobek życia itp., budzi człowieka ze snu samozadowolenia i samorealizacji. Odziera go ze złudzeń samowystarczalności. Im większe trudności, tym bardziej natarczywe staje się szukanie Boga i pytanie, dlaczego? Jeżeli przed burzą obecność Jezusa w łodzi była dla apostołów wręcz obojętna, przestaje nią być podczas burzy. Teraz staje się nieodzowna, zbawienna.

Trudności rozbudzają wiarę albo ją gaszą. Po kryzysie wiara nie jest nigdy już taka, jaka była przed nim. Staje się wiarą silniejszą lub słabszą, albo umiera. Kiedy wierzącego nawiedza ciemna noc wiary, to albo prosi Boga o pomoc, albo odwraca się od Niego szukając innych, ludzkich zbawicieli.

W każdym doświadczeniu egzystencjalnym, z którym sobie nie radzi, Bóg przestaje być dla niego jednym z wielu uczestników drogi: albo staje się Kimś wyjątkowym i nieodzownym, czy też przestaje nim być. Odkrywa (na nowo) obecność Boga i zawraca się o pomoc, ale Nim gardzi i odwraca się od Niego. Burza, kryzys, trudności są zawsze dla wiary czasem próby.

Trudności, kiedy się pojawiają, odzierają człowieka ze złudzenia o swojej mocy i samowystarczalności. Odnawiają stare lęki, o których już zapomniał lub rodzą nowe, może jeszcze gorsze. Nierzadko odbierają odwagę do życia lub lęk przed obecnością innych. Jest nierzadko zaskoczony sam sobą, swoją reakcją na to, co dzieje się w nim i wokół. Reaguje i jego reakcje nie zawsze są adekwatne do potrzeb, do sytuacji. W takich sytuacjach poznaje prawdę o sobie – o swoim stanie duchowym i społecznym. Trudności są przykrą okazją, bolesnym sprawdzianem siebie i przyjaźni, które zawiązał. Są sprawdzianem miłości, czy była prawdziwą czy deklarowaną, daleką od czynów.

Trudności naruszają stabilność człowieka. Wytrącają go z osiągniętej równowagi. Rodzą niepokój. Poddają w wątpliwość jego dotychczasowe wybory, podważają sensowność życia, które prowadził. Burza budzi człowieka z duchowego, emocjonalnego, społecznego i innego uśpienia.

2. Kiedy grunt, dotąd stabilny, usuwa się spod nóg, kiedy fale miotają łodzią życia, kiedy rozsypuje się przyjaźń czy miłość, kiedy kruszy się obraz Kościoła lub chwieją się podstawy wiary, coś zaczyna się zmieniać. Człowiek rozbudza się z błogiego snu. Odczuwa lęk. Nie znajdując oparcia w sobie, szuka go u Boga. Zignorował, że jest ciągle jeszcze w podróży i że wody życia, po których płynie jego łódź, nawiedzić mogą gwałtowane i silne wiatry. Musi się obudzić i walczyć o przeżycie. Nie zrobi tego jednak w pojedynkę, musi szukać pomocy. Zwraca się o nią do najbliższych, do tych, którzy są obok, z którymi idzie przez życie. Są mu potrzebni, by wyjść z życiowych opresji. Kiedy jednak ich wsparcie jest niewystarczające, odkrywa Boga i prosi Go pomoc. Jeśli dotąd jego wiara była słaba, teraz odkrywa jej znaczenie. Jeśli dotąd nie wierzył, trudności, wszelkiego rodzaju burze, stać się mogą powrotem do Boga, jeśli uważał się za ateistę, jest teraz zmuszony do weryfikacji swojej postawy.

W życiu wierzącego wszystko komunikuje jakąś prawdę. Wszystko posiada swój specyficzny język i mówi, coś komunikuje, przed czymś ostrzega lub do czegoś zachęca. Nic, co ważne dla człowieka, nie pozostaje zbyt długo bez wyjaśnienia, nieme, obce. Wyjaśnia się na różne sposoby i uczy czegoś ważnego. Wiara uczy, że nic w życiu nie jest przypadkiem, lecz wszystko jest jakimś owocem/skutkiem przyczyny i skutku. Rzadko je znamy, ale bynajmniej nie oznacza, że to, co się dzieje w nas lub wokół, byłoby pozbawione sensu czy głębszego znaczenia. Z woli Boga wszystko, co dzieje na łodzi naszego życia, dzieje się po coś, by coś nam zakomunikować, czegoś nas nauczyć, oświecić, w czym pomóc lub od czegoś odwieść. Pytamy więc, dlaczego Jezus śpi? Dlaczego zachowuje spokój, skoro łódź znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a wraz z nią, także jej załoga? Dlaczego nie interweniuje?

3. Dlaczego Jezus spała? Dlaczego nie pracował wraz z uczniami, by łódź nie zatonęła? Jezus „spał” dlatego, że nikt nie zamierzał z Nim rozmawiać.

Burza, wiatr, wysoka fala, czas kryzysu, noc wiary nie mówiły do Niego, ale zwracała się do innych, a On nie chciał im przeszkadzać. Żywił do apostołów wielki szacunek i nie zamierzał wchodzić im w drogę, jakby czekał na swoją kolej, kiedy zostanie poproszony o pomoc. Burza „rozmawiała” z ucznia. Stara się przekazać im coś nowego, czego dotąd nie znali, co było im jeszcze obce. Komunikuje im, że pewnym trudnościom, jakie nawiedzają życie, człowiek nie jest w stanie stawić czoła samemu, o własnych siłach. Pewne sprawy rozwiązuje się inaczej, przy pomocy innych narzędzi. Potrzeba też wsparcia z zewnątrz, od Boga. Na innym miejscu pytać będą Jezusa: „Dlaczego my nie mogliśmy go wypędzić?”, a On im odpowie: „Z powodu małej wiary waszej. Bo zaprawdę, powiadam wam: Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: ‘Przesuń się stąd tam!’, a przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was. ‘Ten zaś rodzaj złych duchów wyrzuca się tylko modlitwą i postem’” (Mt 17,19-21).

Strach, lęk, przerażenie nie są lekarstwem na trudności, ich nie usuwają. Burza stara się przekonać uczniów, by przypomnieli sobie, iż w ich łodzi życia jest Jezus, że On jest po ich stronie i stąd wszystkie jest inne. Ponieważ On jest z nimi, wszystkiemu mogą stawić czoła, wszak On jest Panem wszystkiego, „nawet wichrom i wodzie rozkazuje, a są Mu posłuszne”.

Panie, pomóż mi dostrzegać Twoją obecność w moim zbyciu, szczególnie, kiedy szarpią nim różnego rodzaju burze.

Zdzisław Kijas OFMConv.

++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++

W ostatnich latach dzięki jednemu z najbardziej popularnych filmów odżyła w naszej świadomości tragedia Titanica. W budowie tego największego pasażerskiego parowca na świecie uczestniczyły setki robotników. Jednak już wtedy wydarzyło się coś, co zapowiadało jego późniejsze zatonięcie. Mam na myśli wiele skandalicznych napisów na zewnętrznych ścianach luksusowego statku, które wprawdzie były zamalowywane, ale wkrótce ponownie się ukazywały. Między nimi podobno szczególnie przykuwał wzrok napis wysokości jednego metra: „No God”, który interpretowano jako stwierdzenie: „Nie potrzebujemy Boga”. Ponieważ Titanic posiadał podwójne dno, uważano go za niezatapialny, odporny nawet na najbardziej gwałtowne burze. 10 kwietnia 1912 roku statek wyruszył w pierwszy rejs z Anglii, z Southampton, by rano 16 kwietnia dotrzeć do Nowego Jorku. Miedzy tymi datami był jednak wieczór 15 kwietnia, kiedy to kapitan Smith wydał dla gości uroczyste przyjęcie, by świętować pewność, bezpieczeństwo i szybkość okrętu. Kwadrans przed północą, gdy zabawa dochodziła do szczytu, rozległo się głuche uderzenie. 269-metrowy statek uderzył w górę lodową, która wyrwała w nim 90-metrową dziurę. Dwie i pół godziny później z Titanica nie było już nic. Dantejskie sceny rozgrywały się na pokładzie, gdy statek zanurzał się w głębiny. Z 2224 pasażerów zginęło 1513. W historii ludzkości wciąż dochodzi do zdarzeń, które pozostają niezapomniane przez pokolenia. Może dlatego uczniowie w dzisiejszej Ewangelii według św. Marka tak wystraszyli się burzy na jeziorze. Z doświadczenia wiedzieli, że człowiek jest najwspanialszym, ale jednocześnie bardzo kruchym Bożym stworzeniem. My łączymy z Titanikiem tę naukę, że to, co dzieje się bez Boga, nie ma przyszłości, choćby po ludzku było bardzo pewne i bezpieczne.

Z Jezusem w łodzi uczniowie doświadczają prawdziwości słów Księgi Hioba, która opisuje wszechmoc Boga: „bramą zamknął morze. (…) Aż dotąd, nie dalej. Tu zapora dla twoich fal nadętych”. Ponieważ jednak św. Paweł w dziś czytanym Liście do Koryntian przypomina nam, że nie znamy Chrystusa „według ciała”, patrzymy na to wydarzenie w perspektywie życia wiecznego. Kto się wiąże z Bogiem i mieszka w cieniu Najwyższego, na pewno bezpiecznie dotrze do Jego domu. Jednak Chrystus ostrzega nas, że podróż życia może się nie zakończyć dotarciem do brzegu Bożej miłości. Człowiek po drodze może się rozbić o skały grzechu. Trzeba czuwać, by w codzienności nie zapominać o wieczności. Jezus w dzisiejszej Ewangelii mówi do uczniów: „Przeprawmy się na drugą stronę”. To propozycja Boga, by razem z Nim przejść przez życie i pokonać tę najtrudniejszą drogę, ku wieczności.

W Monachium na jednym z cmentarzy znajduje się grób teologa Martina Deutingera, który w wieku 49 lat zmarł nagle podczas podróży do Szwajcarii. Znajomi pod wrażeniem jego niespodziewanej śmierci wypisali mu na grobie zdanie z Ewangelii Jana: „Łódź znalazła się natychmiast przy brzegu, do którego zdążali”. Czy jesteśmy świadomi, że nasze życie to podróż po wzburzonych falach? Do jakiego brzegu zdążamy? Czy jesteśmy na właściwym statku? Czy szukamy Jezusa w Kościele? Czy w decydujących chwilach żyjemy z Bogiem czy bez Boga? Czy Mu ufamy? Czy raczej zasługujemy na wyrzut: „Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże brak wam wiary!”.

ks. Wojciech Zyzak

+++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++

Kim On jest?

Jeden z najwybitniejszych dramatopisarzy i prozaików polskich Sławomir Mrożek napisał przed laty krótkie opowiadanie zatytułowane Ptaszek ugupu. Jego bohater, sławny uczony zoolog, który w towarzystwie asystenta, porucznika C., prowadzi pośrodku dziewiczego interioru badania nad miejscową fauną, tak oto wspomina początki swojej pasji poznawania świata: „Kiedy byłem mały, starszy brat posadził mnie na rozpalonej blasze. To dało mi przedwczesny impuls do rozważań o zagadnieniu »człowiek a natura«. Wpływ temperatury na nasze zachowanie, choć to on właśnie stał się bodźcem, bynajmniej nie wyczerpał zakresu pytań, na które postanowiłem znaleźć odpowiedź. Jakie jest miejsce człowieka w wielkim kole przyrody? Jaka rola? (…)

Kiedy człowiek włącza się w grę żywiołów, żeby stać się jej cząstką, a kiedy zachowuje odrębność? Słowem – pogranicze, powiązanie i przekonanie między człowiekiem a naturą miało stać się dla mnie, dzięki bratu, namiętnością już od wczesnego dzieciństwa”.

W ten żartobliwy sposób autor stawia jedno z najbardziej chyba fundamentalnych pytań, jakie zadaje sobie człowiek: pytanie o siebie.

Z całą pewnością bardzo trudno określić naturę człowieka i jednoznacznie wyjaśnić, kim tak naprawdę jest i jaki jest. Wykracza on poza ramy wszelkich nadawanych mu określeń. Czyny jego czasem są bohaterskie, a czasem straszliwe. Nie daje się sklasyfikować z powodu bogactwa swego charakteru i różnorodności zamierzeń, niewyczerpanej nowości swych dzieł i podziwu godnej zdolności powstawania z każdego upadku. Tak więc wszelkie wysiłki, by objąć pełnię jego istoty zadowalającym i adekwatnym pojęciem, okazują się daremne.

Z pewnością w większości ludzkich czynów dominuje egoizm: indywidualny, społeczny, klasowy, partyjny, ale też czymś specyficznie ludzkim jest działać wyłącznie dla cudzego dobra czy szczęścia. Czymś prawdziwie ludzkim jest oddać życie dla uratowania cudzego życia, według słów Pana w Wieczerniku: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15, 13).

Czy możemy sobie wyobrazić coś bardziej ludzkiego? To prawda, człowiek może dokonywać rzeczy straszliwych, okrutnych i niewyobrażalnych, ale jest zarazem jedynym stworzeniem, które czuje się upokorzone przez własne czyny i zdolne do pokuty.

Swego czasu – jako nagrodę z okazji zakończenia roku szkolnego – kupiłem sobie książkę Jacka Piekary zatytułowaną Charakternik. To powieść fantastyczna, będąca mroczną i brutalną wizją Rzeczypospolitej po śmierci Jana III. Rozpoczyna się sceną krwawego starcia panów braci na tle urażonego honoru. W efekcie ciężko pobity pan Krasiński, postać zresztą zdecydowanie antypatyczna, zostaje porzucony w jakiejś żydowskiej gospodzie. A mi nasuwa się jeszcze jedna refleksja: człowiek jest zdolny zabić dla ocalenia honoru, ale też jest jedynym stworzeniem, dla którego honor w ogóle istnieje.

Jedynie człowiek czuje się odpowiedzialny za swój sposób życia oraz zdolny tworzyć rzeczy, które tak naprawdę niczemu nie służą, wyłącznie dla ich piękna i wzbogacenia świata specyficznie ludzkiego.

Kim zatem on jest? Człowiek – zwieńczenie dzieła stworzenia, o którym tak przejmująco mówi dziś Job w pierwszej lekcji?

Jedyną pewną drogę do odpowiedzi na to pytanie ukazuje nam nie kto inny, jak wielki Paweł Apostoł w drugim czytaniu. Ciężar pytania przesuwa z jego podmiotu na Tego, który jest Ostatecznym Wyjaśnieniem i Absolutną Odpowiedzą.

Ponieważ zostaliśmy obmyci drogocenną krwią Chrystusa i mamy w Nim swój udział, nie pytamy już, kim jesteśmy sami w sobie, lecz kim jesteśmy w Chrystusie. Taki sens mają słowa Pawła do Koryntian:„A właśnie za wszystkich umarł Chrystus po to, aby ci, co żyją, już nie żyli dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał. Tak więc i my odtąd już nikogo nie znamy według ciała” (2 Kor 5, 15–16).

To też miał na myśli Jan Paweł II, wypowiadając 2 czerwca 1979 roku na placu Zwycięstwa w Warszawie słynne słowa: „Człowieka bowiem nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa. A raczej: człowiek nie może siebie sam do końca zrozumieć bez Chrystusa. Nie może zrozumieć, ani kim jest, ani jaka jest jego właściwa godność, ani jakie jest jego powołanie i ostateczne przeznaczenie. Nie może tego wszystkiego zrozumieć bez Chrystusa”.

Widzimy więc, że dla każdego z nas bardziej podstawowym, bardziej fundamentalnym pytaniem niż „Kim jest człowiek”, a nawet „Kim ja jestem”, jest to: „Kim jest Jezus Chrystus”, a to radykalnie zmienia wydźwięk ostatniego zdania z dzisiejszej Ewangelii: „Kim właściwie On jest, że nawet wicher i jezioro są Mu posłuszne” (Mk 4, 41).

Jedną z odpowiedzi na to pytanie, z którym zostawiają nas dziś apostołowie, podaje Jan Paweł II w encyklice Redemptor hominis:

Chrystus-Odkupiciel świata jest Tym, który dotknął w sposób jedyny i niepowtarzalny tajemnicy człowieka, który wszedł w Jego „serce”. Słusznie przeto Sobór Watykański II uczy: „Tajemnica człowieka wyjaśnia się naprawdę dopiero w tajemnicy Słowa Wcielonego. Albowiem Adam, pierwszy człowiek, był figurą przyszłego, mianowicie Chrystusa Pana. Chrystus, nowy Adam, już w samym objawieniu tajemnicy Ojca i Jego Miłości objawia w pełni człowieka samemu człowiekowi i okazuje mu najwyższe jego powołanie”. I dalej: „Ten, który jest »obrazem Boga niewidzialnego« (Kol 1, 15), jest człowiekiem doskonałym, który przywrócił synom Adama podobieństwo Boże, zniekształcone od czasu pierwszego grzechu. Skoro w Nim przybrana natura nie uległa zniszczeniu, tym samym została ona wyniesiona również w nas do wysokiej godności. Albowiem On, Syn Boży, przez wcielenie swoje zjednoczył się jakoś z każdym człowiekiem. Ludzkimi rękami pracował, ludzkim myślał umysłem, ludzką działał wolą, ludzkim sercem kochał, urodzony z Maryi Dziewicy, stał się prawdziwie jednym z nas, we wszystkim do nas podobny oprócz grzechu”.

ks. Wojciech Jaźniewicz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *